Maki w zimie

To była niedziela, zbliżało się południe, za oknem padał gęsty śnieg, a ja leżałam w łóżku i czytałam przedwojenne gazety. Lubię nieraz zajrzeć do swojej biblioteki, którą w dużej części odziedziczyłam po babci. Są tam moje ulubione archiwalne roczniki prasy polskiej i rosyjskiej, które po prostu działają jak balsam na moją duszę. Pożeram w mig romanse i wiersze, a także opowieści niezwykłe, które drukowały kiedyś prawie wszystkie pisma. No cóż, widocznie było ich więcej i ludzie też szukali wtedy takiej lektury. Z tego bujania w obłokach, a raczej podróży w inną rzeczywistość wyrwał mnie ostry dzwonek telefonu.

To była siostra ojca, dawno jej nie słyszałam i ciekawiło mnie, co u niej. Wraz z mężem Tadeuszem wiele lat temu postanowili wyprowadzić się na wieś. Zajęli pewien dworek, podobno po bardzo dziwnej rodzinie, której potomkowie zupełnie nie interesowali się jego losami. W końcu budynek pozostał w rękach państwa, a moja ciocia Marysia i Tadek, oprócz tego, że tam zamieszkali, to jeszcze prowadzili otwarty dom kultury. Dla miejscowych i gości z daleka. Przyjeżdżali tam artyści, aby uczyć uprawiania sztuki, ale także odbywały się latem koncerty, a zimą występy teatralne. Zawsze marzyłam, aby znaleźć się w takim miejscu i pooddychać klimatem przedwojennej bohemy. Bo taką atmosferę podobno pałacyk w Nieświeżu zapewniał. Przynajmniej tak mówiła ciotka.

– Reniu, może wpadniesz do nas na kilka dni. Przewietrzysz się trochę, a  przy okazji coś ulepisz albo pomalujesz – zaskoczyła mnie swoją propozycją.

Skąd wiedziała, że mam melancholię i aby się z tego wydobyć, potrzebni mi nowi ludzie, miejsca i wrażenia?

– Może dzięki temu, kochanie, otworzy ci się jakaś klapka i znów poczujesz radość istnienia – namawiała cioteczka.

– Jak to dobrze, że dzwonisz, Maryniu. Akurat mam trochę wolnego czasu i nie wiem co z nim zrobić. Przyjadę najbliższym autobusem, a wcześniej zadzwonię, że wyruszam  – odparłam bez zastanowienia.

Wzięłam podręczną torbę, włożyłam do niej piżamę, środki higieniczne, parę dżinsów i ciepły sweter na zmianę. Wykręciłam do Marii numer telefonu, mówiąc tylko: – Jadę! I już za trzy godziny znalazłam się na Mazurach. Wuj Tadzik czekał na przystanku.

Przed nami roztaczała się niezwykła kraina: ośnieżone pola, łąki, tu i ówdzie świerkowe zagajniki, a pomiędzy nimi kręte drogi. Jedna z nich prowadziła do białego dworku, gdzie mieszkali wujostwo.

– Witaj, Renatko – zawołała z ganku Maria. – Czy Tadeusz pokazał ci naszą leśną chatkę? – Jeśli nie, pójdziecie tam sobie jutro… A teraz rozgość się, proszę, Tadzio zaprowadzi cię do twojego pokoju. A ja, przepraszam, ale jeszcze muszę przygotować się na jutro. Przyjeżdża duża grupa z Litwy…

Pokoik dostałam bardzo przytulny, cały był w drewnie, co lubię. Postanowiłam najpierw przejść się po okolicy, zabrałam ze sobą parasolkę, bo podobno miało padać, może nawet deszcz.

–Tylko pamiętaj o obiedzie, siadamy do stołu o piętnastej – wychyliła się z okna Marysia, kiedy wyszłam na podwórze.

– Ale uważaj, skarbie. Nie oddalaj się za daleko. Podobno w okolicy pojawiły się wilki… – dodał Tadzik, zatrzaskując za mną furtkę.

Postanowiłam przejść na drugą stronę drogi, tam zaczynały się mokradła, które doprowadziły mnie do bukowego lasu. Spotkałam w nim śliczne ptaszki z żółtymi dziobkami i zielonymi brzuszkami. Dziobały coś na ziemi, niczym kury ziarno, poruszając złotymi ogonkami. Kiedy weszłam głębiej w las, ujrzałam rozległą polanę, a na niej stado sarenek. Jedna z nich podeszła bliżej i łagodnie zajrzała mi w oczy. Zatrzymałam się oczarowana i nie wiem jak długo bym tak stała, gdyby nie rozlegające się wycie… jakby wilka? W tym momencie oprzytomniałam i natychmiast zawróciłam w kierunku domu.

Drzwi otworzyła mi moja ciotka Maria, na jej twarzy rysował się niepokój.

– Trochę się martwiliśmy o ciebie… – odezwała się jakby drętwo. –  Pełno tu wilkołaków – dodała od niechcenia.

– Kogo?! Myślałam, że się przesłyszałam.

– Ależ, kochanie, oczywiście to tylko żarty… – odpowiedziała już słodko.

Do obiadu zostało jeszcze pół godzinki, więc położyłam się na chwilę. Podczas drzemki przyśniłam sen: „Idę sobie polną drogą w kierunku świerkowego lasu, po drodze mijam wysepki śniegu, a na nich pojedynczo rosnące maki. Jest piękna słoneczna pogoda, czasem tylko zawieje wietrzyk i wtedy spadnie z nieba trochę białego puchu. W oddali widzę chatkę na kurzej stopie. „Czyżby to był domek Baby Jagi?” – myślę sobie. Ale nie, wyłania się postać niezwykle przystojnego mężczyzny, jest cały śniady, ma czarne loki i oczy, jak dwa węgle. Jestem pewna, że znamy się nie od dziś. Ale skąd? Tego nie wiem. Kiwa przyjaźnie głową, podchodzi bliżej i nieoczekiwanie nachyla się nade mną. I nagle czuję … jak gryzie mnie w szyję! Od razu robi mi się niedobrze…” W tym momencie otwieram oczy. I za chwilę już dzwonią na obiad.

– Jak spałaś, moja królewno? – zapytała Maria.  – Czy coś ciekawego ci się przyśniło?

Byłam zaskoczona, bo skąd mogła wiedzieć, że na moment przyłożyłam głowę do poduszki…

Ale nie chcąc okazać lęku, odgarnęłam z twarzy kosmyk włosów i odpowiedziałam:

– Och, wcale nie spałam, ciociu. – I bardzo ci dziękuję za śliczny pokoik.

– To teraz jedz, kochanie. Musisz mieć siły do pracy. – Mamy nadzieję, że zostaniesz na parę dni – i tutaj dziwnie się oblizała.

– Proszę, spróbuj, świeża polędwiczka – podsunął mi talerz wuj Tadeusz.

– Nawet czuć jeszcze … – nie dokończyła zdania ciotka, spoglądając na Tadeo.

Wuj Tadzik wyglądał teraz jak by gołąb narobił mu na głowę. Ale za chwilę leciutko się uśmiechnął i dodał:

– Częstuj się, bierz jak najwięcej. To… samo zdrowie.

Miałam wszystkiego dość. Już mnie nie interesowali artyści, sztuka i leczenie duszy. Nie chciało mi się ani malować, ani rzeźbić, ani tym bardziej brać udziału w jakimkolwiek spektaklu. Mało tego, byłam przekonana, że na estradzie po prostu wyzionę ducha, albo ktoś mi pomoże to zrobić, zatapiając kły w mojej szyi. Tym bardziej, że sztuka, jaką mieliśmy obejrzeć i w niej uczestniczyć, bo takie panowały tu zasady, goście bawili się wszędzie, miała mieć tytuł „Upiór Luwru”. Nieznanego autora. Ja pamiętałam kiedyś taki film w telewizji, dokładnie chyba nazywał się „Belfegor, czyli upiór Luwru”.

Po przyjściu do pokoju szybko spakowałam torbę i nikomu nic nie mówiąc, wymknęłam się na przystanek. Za chwilę nadjechał autobus. Nareszcie poczułam się bezpieczna i szczęśliwa. Po mojej melancholii nie było śladu. To dobrze, myślałam sobie, że jednak tu przyjechałam. Jakaś klapka, rzeczywiście mi się otworzyła. Czasami trzeba na to pozwolić i poddać się biegowi wydarzeń. Prosta recepta…

Kiedy mijaliśmy las, usłyszałam dziwnie znajomy dźwięk: „Auuu…” W komórce wyświetlił się numer Tadeusza. Ale nie odebrałam.

– Dzisiaj mamy pełnię – powiedział do mnie sąsiad z siedzenia i wyszczerzył zęby, dwa z nich były wyraźnie dłuższe od pozostałych. Kogoś znajomego mi przypominał, miał burzę czarnych włosów i ciemne oczy, a w butonierce czerwone maki. Nie zauważyłam, że wsiadł razem ze mną. „Skąd maki o tej porze” – zastanawiałam się.

 

 

Barbara Jagas

O mnie

Nie wiem kim jestem. I całe życie się dowiaduję. – To fascynujące.